piątek, 12 listopada 2010

Po raz kolejny, powiadam:

Podążę, Umrę, Dostąpię.
Nie zniknę. Ja.

Wszystko tak niemożliwie wyraźne, odarte z mgieł,
Tak proste, pozbawione znaczeń, pełne zaś znaków.
I droga kamienista, sucha, twarda niemiłosiernie
Wyzwala w gardle zaschniętym nie pozostawiające
Złudzeń, głośne, dudniące ponad przestrzenią Tak.


Podążam, Umieram. Dostąpię.
Bo nie zniknęłam. Ja.

Któż by się spodziewał po tęgich umysłach takiej łatwowierności.
Któż by się spodziewał, że osądzać tak łatwo przychodzi.

Któż by się spodziewał...

Bo któż zrozumie, że czasem by ogarnąć horyzonty i podniebne wysokości,
trzeba uniżyć się całkiem i pomieszać dawne mądrości z pyłem brudnej ziemi.


Mistrzowie powiadają, że to dlatego pozostają niezrozumiani.
Bo pozwalają sobie na absurd i sprzeczności. Totalny brak spójności.
Jeśli zaś uczniowie nie widzą ciągłości i logiki, zatracają wiarę w poczytalność mistrza.
Dlatego mistrzowie zawsze pozostają mistrzami, choć najczęściej nie są zbyt atrakcyjni.



Od siebie zaś muszę powiedzieć, że uczę się żyć od nowa. I jestem teraz brzydkim człowiekiem, tak.
Bo dotarłam do rdzenia tego, co było we mnie nieludzkie, a skoro nieludzkie, to i niezdrowe, a skoro niezdrowe, to niszczące i ograniczające. Mądrość, którą zdobyłam długimi czasami samotnej medytacji, nie przepadła. Czeka na lepsze dni. Teraz uzdrawiam emocje, które nie istniały we mnie od naprawdę wielu lat. Bo nie dotarłabym nigdy do ostatecznej mądrości, gdybym nie wiedziała wciąż, czym jest czucie. Tak więc, przekreślona i wyklęta przez pół świata, z należnym szacunkiem, honorem i radością oraz niezmiennie podniesioną ku niebu głową, gryzę błoto.

Oklasku nie potrzebuję.
Bo słabe ogniwa zawsze się wykruszą.
Bo słabi zawsze zwątpią.
A zwątpieniem otaczać się nie będę.



Podążę, Umrę, Dostąpię.
Nie zniknę. Ja.